Jakiś czas temu wymyśliłam sobie, że co roku odwiedzę nowe miejsce. Przynajmniej jedno.
W tym roku padło na Beskid Niski.
Jako stworzenie uwielbiające wodę, na myśl o wakacjach od razu wyobraziłam sobie jakieś ciepłe morze.
No ewentualnie jezioro. Więc na propozycję Macieja, żeby jechać w góry, zareagowałam średnio optymistycznie (no jak to znowu w góry?! i to takie gdzie nic nie ma?). Ale dużo do gadania nie miałam. Pojechaliśmy.
I bardzo dobrze, bo w tym, że to góry, i że nic tam nie ma tkwi cała magia. Beskid Niski przywołał najlepsze wspomnienia z dzieciństwa: nieśpieszne wędrówki w nieznane. Po tych górach można łazić. I to było najprzyjemniejsze. Rzadko wybieraliśmy wyznaczone szlaki, więcej fajnych miejsc można tam zobaczyć słuchając tubylców. Tak pierwszego dnia zawędrowaliśmy ciekawą trasą na punkt widokowy, a w kolejnych dniach nad malowniczy wodospad. Jest tam gdzie się ‘zgubić’. I zgubiliśmy się kilka razy. Po raz pierwszy gdy docieraliśmy do celu – bazy namiotowej w Radocynie. Okazało się, że można tam dojechać tylko dwoma drogami, a na pewno nie tą, którą jechaliśmy. Potem na manowce sprowadziło nas złe oszacowanie skali i nieaktualna mapa. Ale trafiliśmy do celu.
Może i lubię góry, ale następnym razem nie ma bata, jedziemy nad wodę!
Puciek
Hej, można się dowiedzieć z jakiego sprzętu korzystasz? ;)
Kinga
W tym przypadku Nikon d610, zazwyczaj d90 :)